Przyszła ostatnio do mnie miła pani z brzuszkiem w bawełnianych dresach, lakierowanych półbutach i gustownym żakiecie. Z mody jestem słaby, nie miałem irokeza, ostatnie trampki skatowałem jeszcze na szkolnym boisku do tego obcisłe dżinsy uważam za niepraktyczne i nadające się jedynie dla kobiet, więc stwierdziłem, że pewnie trend nowy znowu przegapiłem. Trochę przykro mi się zrobiło, że nie nadążam. W chwili stwierdziłem, że świat prawdziwy kręci się beze mnie, a kwestie wózkowo - fotelikowe perfekcyjnie przysłoniły resztki horyzontów i skutecznie wyczyściły szufladkę z napisem "życie". Szczęśliwie zaduma nie trwała długo, do żywych zostałem przywołany kulturalnym "ktoś tu obsługuje?" co spowodowało, że mogłem oddać się bez reszty temu na czym jeszcze się znam. Modna dama za cel obrała chromowany dyliżans idealnie komponujący się z obuwiem, do tego grafitowa barwa gondoli bezsprzecznie współgrała z mysim dresem pumy. Tym mocniej utwierdziło mnie to w przekonaniu o własnej niższości, co w połączeniu z nad wyraz wyniosłą miną łaskawie odwiedzającej mnie osiedlowej Dolce Gabbany ustawiło rozmowę w płaszczyźnie mało partnerskiej. Z miejsca zostałem poinformowany, o tym, że wiedza przyszłej matki jest niezrównana i w zasadzie to już wszystko wie, tylko tak chce rzucić okiem. Mimo wszystko starałem się. Serie pytań na jakie usłużnie musiałem odpowiedzieć padały jak z AK-47 i wystarczyłyby do obalenia syryjskiego reżimu, a ich poziom raz po raz odkrywał przede mną kolejne Himalaje własnego intelektu i bezkres ludzkiej pomysłowości. Szczerze, moja ogromna chęć dorównania do poziomu konwersacji wymagała nieco gimnastyki lingwistycznej, a z racji oślepiającego blasku istoty przed którą obecnie stałem poczułem się w obowiązku zachować resztki bystrości.
- A te koła to pompowane są powietrzem?
- Ależ skąd! W tym wózku zastosowano specjalną mieszankę azotu i tlenu w stosunku cztery do jednego dzięki czemu dyliżans zyskuje na amortyzacji.
- A tak, czytałam gdzieś o tym. A czy ten wózek ma w komplecie nosidełko?
Chwilę potrwało zanim zrozumiałem co szanowna klientka ma na myśli mówiąc nosidełko. Problemem okazał się fakt, że ja z uporem maniaka pytałem czy chodzi o fotelik, a ona z jeszcze większym zacięciem wskazywała cabrio fixa i tłumaczyła, że jednak nie rozbiega się o fotelik, bo samochód to już jest kupiony. Naprawdę ciężki orzech. Stanęło na tym, że fotelik samochodowy zwany nosidełkiem nie służy do przewożenia dziecka w samochodzie tylko do montowania na wózku, a moja wiedza nie jest adekwatna do wykonywanego zawodu. Desperacko próbowałem wytłumaczyć czym jest fotelik, jak go używać, że życie chronić ma i inne górnolotne frazesy ale w zamian zostałem obdarowany uśmiechem prezentującym pogardę zmiksowaną z żenadą. Gdzieś między niewyartykułowanym "do" i "widzenia" musnęły mnie stwierdzenia o niekompetencji, fatalnej obsłudze i elementarnym braku wiedzy (tak, dokładnie w tej kolejności). Usiadłem.
Uczciwie, strat wielkich nie było. Na preferowany przez miłą panią dyliżans stać może kilku gości w tym kraju i jestem pewien, że akurat żaden z nich nie jest jej mężem, więc transakcja tak czy inaczej nie doszłaby do skutku. Z resztą, z racji ceny stoi u mnie już całkiem długo, zdążyłem pogodzić się z faktem, że pewnie mnie do grobu w nim zawiozą, więc głupio by było własny karawan sprzedać. Jednak jak już usiadłem drugie co mi przyszło do głowy to staropolskie powiedzenie: nasz klient, nasz pan. I mnie troszkę kolejne tego dnia refleksje naszły: jeśli kobieta uważa, że fotelik jest po to, żeby zamontować go na wózku a samochód jest w garażu, to po jaką cholerę wymądrzam się i usiłuję wytłumaczyć podstawy bycia rodzicem skoro już kilka razy dała mi do zrozumienia, że wiedzę to ona ma swoją i cudzej z tych czy innych, a może bez powodów przyjmować nie będzie. Na zasadzie: bierz pani co pani uważasz i rób pani z tym co pani się rzewnie podoba, który kolor, karta czy gotówka? W sumie proste. Bez nerwów, na spokojnie, hajs się zgadza, a że dzieciak ma matkę odporną na jakiekolwiek informacje ponad te co jej koleżanka podpowie i w ulotce przeczyta to już nie mój problem. Tylko czy aby na pewno?
Po pierwsze, dziecko to nie worek kartofli, a sprzedawcy chcąc nie chcąc w pewnym stopniu między innymi za dzieciństwo najmłodszych klientów odpowiadają. Oczywiście nie w sensie prawnym, bo z racji ciągłego stresu stalibyśmy się zawodem uprzywilejowanym, a rządowi nie na rękę byłoby nasze podatki wysyłać na emeryturę w wieku lat czterdziestu. Ale przecież jakąś tam etykę i moralność każdy z nas ma. Dzielenie się wiedzą i rzetelne informowanie rodziców powinno być naszym obowiązkiem. Może śmiesznie to brzmi bo wprowadzam etos między pieluchy a drukarkę fiskalną jednak wydaje mi się, że tak być powinno. Marketing osiągnął taki pułap umiejętnej manipulacji, że niejedna mama z radością kupiłaby zdechłego szczura pod warunkiem, że miałby ładne opakowanie i kupon ze zniżką na martwe rybki. Mało tego, wiedziona instynktem i zachętą niepowtarzalnej okazji przyprowadziłaby najlepszą koleżankę, żeby razem przy porannej kawie mogłyby popatrzeć na latorośl bawiącą się nowym nabytkiem. Z punktu widzenia pieniądza i ogólnego samopoczucia wszystko gra. My (sprzedawcy) bez większego zaangażowania, bo całą robotę odwaliły za nas reklamy liczymy złotówki, mamom kawa jak najbardziej smakuje, bo smaczna jest i zapach zabija, a dzieci jak to dzieci, nie ze wszystkiego muszą się cieszyć, ale że akurat kochana matka natchniona pijarowskim bodźcem wybór zakupów pozostawiła specom od marketingu, to niech się dziecko ze szczura (nie)cieszy.
Po drugie, osobiście szkoda mi rodziców. Oni na ogół chcą dobrze i najlepszym przykładem są foteliki. Jakoś tak mam, że lubię akurat o nich rozmawiać. Widzę progres w świadomości, coś się ruszyło, część rodziców zainteresowała się w czym będą przewozić dzieci. I fajnie, tyle, że ich wiedza (pomimo tego co często rodzicom się wydaje) jest w dalszym ciągu nikła i w dalszym ciągu fakt ten jest wykorzystywany przez wielu sprzedawców nastawionych na maksymalny zysk przy minimalnym nakładzie pracy. I to jest niefajne. W dużej mierze mamy wpływ na to, czy dziecko klienta będzie przewożone bezpieczne czy też niekoniecznie i powinniśmy mieć to na uwadze bo tego wymaga etyka. W moim województwie znam dwa sklepy z fotelikami, które są gotowe przekazać rzetelną wiedzę nawet kosztem mniejszego zysku. Jeden z nich jest mój, więc średnia nie jest zbyt porażająca. Jeśli dołożymy do tego zasłyszane historie od rodziców dotyczące obsługi w różnych (czasami nawet renomowanych) placówkach dochodzę do wniosku, że moralność sprzedawcy nie istnieje. Ktoś może powiedzieć, że sprzedawcy sami nie posiadają wiedzy, którą mogliby przekazać. To jest żaden argument, bo wypadałoby się zainteresować tym co stoi na półkach i wiedzieć trochę więcej niż kolor i cena. A później, choćby i przy pomocy młotka wyedukować młodego rodzica. Wystarczy chcieć.